Poranki zawsze były dla mnie najtrudniejszym momentem dnia. Tak, jestem typową sową, mogę siedzieć do późnej nocy, a potem zdycham kolejnego poranka i nawet kofeina w ekstremalnych ilościach nie daje rady solidnie postawić mnie na nogi. Ziewam, że aż wstyd. Przez lata opanowałam tę niezwykłą umiejętność ziewania bez poruszania szczęką, dzięki czemu udaje mi się przetrwać wiele porannych spotkań służbowych bez demonstrowania stanu swojego uzębienia.
Moje (i zapewne Twoje również) poranki na przestrzeni czasu a liczonej w dziecio – miesiącach i latach, bardzo się zmieniają. To nie jest ten sam stały poziom komfortu i stałej rutyny, ale też nie jest to ta sama ilość nocnych pobudek. Nic nie jest stałe, a płynne jak i czas. Ledwo zdążysz się przyzwyczaić, że dziecko przesypia całą noc, a tu postanawia zafundować rewolucję i robi sobie dwugodzinne przerwy na zabawę w środku nocy. Potem znów elegancko przesypia całą noc, ale żeby go położyć, to przez godzinę ganiasz delikwenta po chałupie, a on za każdym razem dając dyla chichocze jak opętany. Ja się śmieję razem z nim, bo nie wyrabiam, serio. Jestem tak strasznie zwalona po całym dniu, że nie mam siły na przepychankę z płaczem. Ze zmęczenia śmieję się razem z nim. Trudno, zmęczy się i zaśnie. A rano jak zwykle będę nieprzytomna jak po zajebiście dobrej imprezie, tyle że bez imprezy.
Dzisiaj
Budzę się rano, powoli otwieram prawe oko. O boszzz, już dzień? Jak? Kiedy? Dlaczego? Przecież dopiero przed chwilą się położyłam. Niespiesznie wystawiam stopę spod kołdry. O nie, co za ziąb, to nie na moje nerwy. Łóżko tak ciepłe, bezpieczne, mój azyl, nie ruszam się stąd za chiny.
No dobra, pora się przeprosić ze sobą i całym światem, wziąć się w garść i wstawać. Ponownie wystawiam stopę za łóżko celem adaptacji do nowych, choć tak dobrze znanych warunków. Latem jest łatwiej, w zimie jakoś tak gorzej, chłodniej i depresyjnie. Tęsknym wzrokiem próbuję zlokalizować cieplutki szlafrok i kapcie. Są tam, gdzie je zostawiłam. Ufff. No dobra, koniec cackania się ze sobą. Wstaję i idę przygotować herbatę. Miko już oczywiście nie śpi, wyszedł z łóżeczka i już mu się udało zrobić konkretny bajzel. Trudno. Jak to mówią dom powinien być tak czysty, żeby był bezpieczny i tak brudny, żeby domownicy byli szczęśliwi. Ta myśl trzyma się mnie jeszcze jakieś trzy, może cztery minuty, dopóki nie wchodzę gołą stopą na klocek lego. Noszjapierdole… za jakie grzechy???
I zabieram się za sprzątanie. Zapał zbierania klocków szybko umiera, dosłownie z chwilą, gdy zauważam, że wszystko, co wkładam do kosza na zabawki, natychmiast jest wyjmowane i rozrzucane w tych samych miejscach. W nosie z tym wszystkim, z tym sprzątaniem i z tymi klockami. Muszę zrobić mocniejsze okulary, to stopy będą całe.
Kawa. Moja chwila. Mój chillout. Mój ZEN. Moje #$%^&*!!! Kto ma dzieci, ten nie ma ani spokoju, ani chilloutu, ani żadnego ZEN. Za to ma bajzel, a na dokładkę spieranie jogurtu z dywanu. Ajlowit! Jestem jak ten cholerny kwiat lotosu na tej gładkiej tafli jeziora. ZEN…. – powtarzam sobie szorując plamę na dywanie. Przecież nic się nie stało, to tylko rzeczy.
Potem przychodzi sprawca tego całego bałaganu i chaosu by dać mi najsłodszego i najbardziej mokrego buziaka pod słońcem. A wtedy wszystko inne nagle znika.
Dwa lata temu
Budzę się. Nie jestem pewna czy w ogóle spałam i ile. Wstawałam w nocy tyle razy, że nawet nie potrafię zliczyć, nie pamiętam. Czuję kumulujące się od tygodni zmęczenie, aż po same koniuszki rzęs. Jak długo ten mój maleńki okruch będzie miał taki tyci żołądek? Żyjemy według pewnej rutyny, do której powoli zaczynam się przyzwyczajać. Wstaję, przewijam, karmię, odbijam, potem czasem znów przewijam. Idziemy spać. Padam na twarz. Za dwie godziny od nowa, choć mam wrażenie, że minęła tylko chwila.
Rano wstaję z łóżka bez zbędnego ociągania się. Od jakiegoś czasu weszłam w związek z ciepłą piżamą, co by nie odczuwać szoków termicznych przy nocnym wstawaniu. Poranek jest niczym nagroda po całej tej poszarpanej nocy. Powoli popijam ciepłą herbatę, leżymy w łóżku i przytulamy się. Te pierwsze uśmiechy są jak miód na moje serce. Zmęczenie? Jakie zmęczenie, to szczęście po prostu.
***
Poranki, nasza matczyna rzeczywistość. Te chwile, kiedy w piżamie snujemy się po domu tęskniąc za choćby kwadransem dodatkowego snu, za kilkoma minutami więcej pod ciepłą przyjaciółką kołdrą. Kiedy ziewamy tak bardzo nieprzyzwoicie i jesteśmy autentyczne w każdym calu, bez przykrywanego makijażem zmęczenia, w piżamie, z supłem włosów na głowie. Autentyczne ale i najwspanialsze dla miłości naszego życia, naszych dzieci, otrzymujemy od nich najlepszy lek na zmęczenie. Zostajemy zasypywane w nagrodę najsłodszymi buziakami i bezzębnymi bądź szczerbatymi uśmiechami. Za to, że jesteśmy. To ten moment, kiedy spod trudów i nieperfekcyjności macierzyństwa zaczyna wyrastać najwspanialsza tęcza, która leczy nawet najgorsze samopoczucie.
2 COMMENTS
Gee
5 lat ago
Z drigimndzieckiem mialam identyko!! Minely 2 lata i troche sie uspokaja ale czekam na wiecej. ..snu.
mako
6 lat ago
No jakbyś u mnie mieszkała ;). Mam ten sam stan ZEN 😉