Być rodzicem w obecnych czasach, to wyzwanie. Wiem, mówiłam to niejednokrotnie w wielu kontekstach, ale prawda jest taka, że gdzie się nie obejrzeć, wszędzie jesteśmy przykładani do jakiejś skali. I nasze dzieci też. Wyjdź na plac zabaw albo pogadaj z koleżanką, a zaraz się dowiesz, że jej lub Twoje dziecko jeszcze czegoś nie robi, a w internecie to piszą, że już powinno. A teściowa jeszcze Ci podpowie, że wnuczek jej sąsiadki, to ma trzy miesiące i siedzi, a Twój nie, więc chyba trzeba pójść do specjalisty, bo na pewno zapóźniony. A w ogóle co z Ciebie za matka, że jeszcze nie poszłaś, tylko się nie tłumacz, bo napewno winna jesteś. Bo sąsiedzi mówili, że odpowiedzialne matki, to umawiają wizyty do lekarza, zanim dziecko jeszcze ma objawy. Tak na zaś.
Oczywiście to już skrajności, ale czy rzeczywiście takie rzadkie? Bo mając dziecko po raz drugi, trzeci, czwarty, to głęboko w poważaniu masz, co w tym telewizorze gadają, co ta sąsiadka i teściowa sobie myślą, grunt żeby dzieci były szczęśliwe, a Ty żebyś miała ten wymarzony święty spokój, chociaż na pięć minut.
Ale kiedy masz dziecko po raz pierwszy, to z początku pod ciężarem tych wszystkich zaleceń, poleceń, porad mózg aż się ugina. Zamiast się cieszyć z każdego postępu, to czujesz oddech rówieśników na karku, chcąc nie chcąc dajesz się ponieść temu całemu nurtowi aktywnego stymulowania rozwoju na srylion sposobów, kupujesz dziecku edukacyjne zabawki śpiewające w pięciu językach, dopingujesz jak na wyścigach i czekasz efektów. Niech śpiewa, rymuje, a najlepiej stepuje do tego.
Ja tak mówię, bo sama przez to przechodziłam. Też się kiedyś dałam złapać na wędkę wyścigu mamuś. Też z poradnikiem w ręku wyczekiwałam pierwszego uśmiechu mojego dziecka, pierwszego obrotu z brzucha na plecki i z powrotem. Otaczałam go masą grającego plastiku, takiego fancy, ponoć edukacyjnego, stymulującego, z którego w końcu wyjęłam baterie, żeby nie zwariować, a było już naprawdę blisko.
A potem podczas zakupów po chwili namysłu i wpatrywania się w grzbiety kolejnych książek o rozwoju dzieci, minęłam tę półkę przesyconą dobrymi radami, za to kupiłam klocki, farby, ciastolinę i ryzę papieru. Wróciłam do domu, cały grający badziew spakowałam w worek i won mi z tym. Dojrzałam do etapu, gdy będziemy się bawić bez czytania tego wszystkiego, bez porad, kierunków, będziemy się bawić i czerpać z tego radość, a nie zamartwiać się na wszelki wypadek lub bez powodu i brnąć w te idiotyczne porównania, tabelki, normy i zawody.
Czy warto czytać takie poradniki? Przeczytałam wiele poradników jak dzieć był mały, szukając odpowiedzi, czy prawidłowo się rozwija i co zrobić by ułatwić mu ten start. Chciałam lepiej, bardziej. W edukacji oczywiście nie ma nic złego, byleby nie szła w parze z wariactwem. Ale każda z tych książek obiecuje, że po przeczytaniu w tydzień poślesz dziecko na studia, że będzie wybitne. Wszystkie o tych samych metodach zamęczania dziecka w dążeniu do perfekcji. Każda wyznacza kierunek rozwoju, którego potem kurczowo się trzymasz oczekując efektów. I znów te porównania. Bez sensu.
Po pierwszym roku olałam temat poradników. Zaobserwowałam za to, że okresie żłobkowym mojego dziecka największe kroki milowe przechodził będąc ze mną w domu i bawiąc się swobodnie, a nie żłobku, który miał go tak niesamowicie rozwijać, ale o tym opowiem Ci innym razem.
Nawet najbardziej stymulujące zabawy nie sprawią, że Twoje dziecko zacznie się szybciej rozwijać w danym obszarze. Jedne dzieci szybciej zaczynają mówić, inne szybko opanowują zręczność w zabawach manualnych wymagających precyzji, Każde dziecko w swoim tempie i odpowiednim ku temu momencie, bo po prostu musi przyjść ich czas. Np. mój synek przepięknie mówi, zdecydowanie równając do starszych dzieci, natomiast do bycia magikiem plastykiem, mu jeszcze daleko, chociaż lubi wszelkie kreatywne zabawy. Nie denerwuje się, że bardziej z pod pędzla wychodzi mu Picasso, niż zgrabne kółko, nawet gdy jego rówieśnicy znacznie sprawniej rysują. Jeszcze przyjdzie czas. Najważniejsza jest zabawa. Fajna, ciekawa, radosna, ale bez parcia na rozwijanie konkretnych umiejętności.
Czy więc warto czytać te wszystkie poradniki i szukać inspiracji na kreatywne tudzież stymulujące zabawy? Powiem tak: warto sięgać po takie lektury, by złapać kilka pomysłów na ciekawe zabicie nudy, na fajne zajęcia z dzieckiem, ale zachować dystans i nie dać się wkręcić w przymierzanie do skali czy szablonów. W końcu to, co czyni nasze dzieci tak wyjątkowymi to właśnie ich nieszablonowość.
Na koniec skoro jesteś już gotowa przestać się przejmować, zdradzę Ci, że bez względu na to jakie skille plastyczne ma już Twoje dziecko, zabawa farbami to najlepsza zabawa. Dziecku trzeba dać się umazać, wybrudzić bo takie powinno być dzieciństwo – bez spiny i drżenia o każda plamkę na tiszercie. Zatem jeśli dzieć nie jest jeszcze wodzirejem pędzla, a malowanie dłońmi powoli wieje nudą, polecam powrót do korzeni – dosłownie. Taniej nie będzie. Wystarczy kilka ziemniaków, nożyk i fantazja w wycinaniu z nich stempli. To co, gotowi?
p.s. Kto pamięta ziemniaczane stemple z dzieciństwa? 🙂
Nasza mata do plastycznych zadań specjalnych to PlayMat EZPZ – kupicie ją w Bajaboo.
Farby, w tubkach koniecznie, bo łatwo mieszać.
Śliniak, który przyprawia dziadków o zawroty głowy to Elodie Details.
1 COMMENT
Kaja
5 lat ago
Ziemniaczane stemple!! 😀 zupełnie o nich zapomniałam 🙂 dzięki za przypomnienie – już wiem, co dziś będziemy robić :))