Chciałam być perfekcyjną panią domu. Chciałam zapierniczać do świąt z miotełką, chuchać i dmuchać na to moje ognisko domowe i ten żar świąteczny rozniecać. Chciałam zacząć te przygotowania na tyle wcześnie, by się ze wszystkim wyrobić i nie dać się tymi świętami zaskoczyć.
Ale ja jestem jak polscy drogowcy, których co roku ta zima zaskakuje. Co roku chcą być przygotowani, a i tak guzik z tego wychodzi. Właśnie zaczyna się jazda bez trzymanki, bo od świąt dzieli nas już kilka dni. Trzymajcie się mocno. Ahoj przygodo!
Jedzenie, jedzenie, jedzenie
Wiecie co jest najgorsze i najlepsze w świętach? No jedzenie oczywiście. Czekasz na nie cały rok, robisz przez jakieś dwa tygodnie, a pierwszego dnia świąt masz już go dosyć i marzysz o pizzy. No serio. Chociaż cały rok marzę o tej esencjonalnej grzybowej i pierogach mojej mamy, w cieście tak cienkim jak bibuła, to gdy widzę je odgrzewane po raz enty, tęsknie wypatruję ulotki pizzeri na lodówce. A koniec końców i tak pochłaniamy to jedzenie aż do sylwestra, bo przecież szkoda wyrzucić, następne takie specjały dopiero za rok. To tyle słowem wstępu.
Tradycyjnie jak co roku miałby być pierniczki, pyszne, miodowe, lukrowane. Myślałam o nich ciepło już od połowy listopada. Myślałam i myślałam, aż tu nagle w kalendarzu pojawił się 18 grudnia i stwierdziłam: dobra, olać pierniczki, zrobimy szybkie ciastka maślane. Dodamy cynamonu i będą prawie jak pierniki, nikt się nie pozna. Nie były. Zagniotłam kruche ciasto po mistrzowsku do tego stopnia, że przy wałkowaniu rozwarstwiało się i nie szlo go wyciąć. Mąż uratował sytuację, przerobił je, coś dodał i do późnej nocy wypiekaliśmy ciacha, by następnego z radością móc je z dzieciem dekorować.
Dekorowanie również nas przerosło. Wyobrażałam sobie frajdę wspólnego malowania lukrami, sypania posypkami, perełkami i gwiazdkami. Zrobiłam nawet kolorowe lukry, przygotowałam wszystko, posadziłam Miko na wyspie kuchennej i wzięliśmy się do roboty. Wysiedział kilka minut, nażarł się cukru w każdej możliwej postaci, od ciastek przez posypki aż po lukry, a potem biegał jak na duracelach. Do nocy. Mi też marnie poszło malowanie, bo przecież nie szło się skupić i w efekcie całą robotę odwalił Tata. Przynajmniej dzięki niemu, nie będę musiała chować ciastek do szuflady przed gośćmi.
Ubieranie choinki
Czekałam z niecierpliwością na ten moment, mieliśmy iść razem wybierać choinkę, prawie tak, jak rodzina Griswald’ów. Ale ja postanowiłam być sprytniejsza i wysłałam męża z dzieckiem. Sama zaś pod pretekstem sprzątania zostałam w domu i wyciągnęłam się z kawą na kanapie. W między czasie zdążyłam przypalić garnek z masą krówkową. Brawo ja! W pewnym momencie postanowiłam się jednak zabrać za to sprzątanie, ogarnęłam kuchnię i pół salonu. Totalnie to było bez sensu, bo po rozstawieniu choinki musiałam to zacząć od nowa.
Ubieranie choinki z dwuletnim sabotażystą to dosłownie walka o każdą bombkę. Serio, o KAŻDĄ.
Na początku dowiedziałam się, że to “jego drzewo”. Ok, niech i tak będzie, o ile pozwoli je ubrać. A więc zabieramy się za ubieranie. Co ja powieszę bombkę, to on ją zrywa jak jabłko i haha się jak szalony. Zabawa bez końca. Jak już skończyliśmy, to szukał chwili naszej nieuwagi i od nowa. Najpierw mnie to bawiło, potem zaczęłam liczyć, do dziesięciu, do stu, do tysiąca… Nadal liczę…
Prezenty na ostatnią chwilę
Na szczęście prawie wszystkie prezenty odhaczyłam już w listopadzie. Ale moment, prawie, tzn, że ostatnią niedzielę przed świętami musiałam spędzić w centrum handlowym, bo to o czym generalnie zapomniałam, za chiny ludowe by już kurierem nie doszło. Nie do mnie przynajmniej, bo kurierów z moimi przesyłkami jakimś cudem zawsze zaskakuje seria wypadków, guma, dwudniowy korek i huk wie co jeszcze. To ja podziękuję.
Pojechałam do tego centrum handlowego. Wybrałam późną godzinę co by uniknąć tłumów, ale naiwna była, przysięgam. Bo wjeżdżamy na parking, a tam szpilki nie wciśniesz. Wystałam się w kolejce, wkurzyłam pięć razy, nie kupiłam prawie nic i straciłam cztery godziny. Skończyłam w perfumerii, bo to moja taka deska ratunkowa.
No i w końcu familija przy jednym stole
Na ten moment czekamy z radością i ekscytacją, bo przecież tak rzadko spotkamy się wszyscy przy jednym stole. Zwłaszcza, że Miko kocha swojego kuzyna i są niemal nie rozłączni, jak tylko się widzą. To miód na moje serce, serio. Ale dla zdrowia psychicznego, uważam, że takie spotkania nie powinny trwać w nieskończoność. Bo kilku godzinach, wielu niestrawnych dyskusjach politycznych, historiach młodości i wspomnień oraz obgadaniu sąsiadów i znajomych tematy zwykle schodzą na wychowanie dzieci, a to już śliska sprawa (pisałam o tym TUTAJ). To czas, żeby się wycofać na swoje własne domowe podwórko. U nas z biegiem lat święta zostały odpowiednio skrócone. Kilkugodzinna Wigilia zwykle odbywa się u moich rodziców, obiad na pierwszy dzień świąt u teściów, a to co najlepsze zostawiamy na koniec…
To co najlepsze…
… to oczywiście drugi dzień świąt, bo spędzamy go we trójkę w domu. Wszyscy razem pod kocykiem oglądamy bajki lub filmy świąteczne i zajadamy się śledzikiem oraz sałatką jarzynową. Odpoczywamy. Ja po raz milionowy oglądam Przeminęło z wiatrem, Kevina i Griswold’ów, a Miko wreszcie ma czas, by wybawić się wszystkimi zabawkami, bezkarnie przyciąć komara na kanapie – wszystko dlatego, że najswobodniej czuje się w swoich czterech kątach. A ja go nie zmuszam do całoświątecznych objazdów po rodzinie, bo wiem, że słabo mu to leży. Nic na siłę. W końcu święta mają być przyjemnością dla każdego z nas, a nie przykrym obowiązkiem.
Stacja Benzynowa Janod – TUTAJ
Zostaw komentarz!