Macierzyństwo to stan, na który jedni są zajebiście przygotowani czując w swoim ciele miliony maleńkich motylków, dzięki którym fruwają pod sufit, równocześnie robiąc pranie, gotując, sprzątając, a drudzy czują, że w ich życiu wybuchła bomba, wszędzie są tylko pieluchy, kupa, butelki, smoczki, pierdylion klocków lego wbijających się w stopy bez ostrzeżenia, ząbkowanie i preludium jęków poprzedzających operę histerii lub płaczu. Ja jestem zdecydowanie z tych drugich.
Nie, broń Boże nie narzekam. Serio. Jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek, gdy ta mała dziecięca rączka chwyta mnie za moją dłoń i prowadzi do swojego pokoju, bo chce byśmy razem oglądali książeczki pogrążając się w krainie najpiękniejszych bajek. Jestem najszczęśliwsza również wtedy, gdy w nocy przychodzi do nas spać, bo pragnie się do mnie przytulić, bo potrzebuje ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Kiedy mówi Chocham Mamo Cie. Kiedy przychodzi i z przejęciem pokazuje mi patelnie wypełnioną po brzegi pluszowymi warzywami, bo dla niego moja aprobata jest najważniejsza. Kiedy odbieram go ze żłobka, a on biegnie do mnie wykrzykując Mama! Mama! głosem przepełnionym jednocześnie radością i tęsknotą. Nie zamieniłabym tego na nic innego na świecie, bo nic nie ma dla mnie tak wielkiej wartości. Te wszystkie chwile nadają życiu sens i kierują je na właściwe tory.
Ale prawda jest taka, że czasami jest ciężko.
Nie ma ludzi ani rodzin idealnych, wyidealizowane jest tylko nasze pojęcie o tym jak wygląda życie innych. Patrząc na tego fejsbuka czy instagrama można by pomyśleć, że są rodziny w których dzieci są nieustająco czyściutkie, modnie ubrane i piękne, matki wypoczęte, spełnione i realizujące wszystkie swoje marzenia, a ojcowie mądrzy i wymuskani niczym z magazynów. Wszystko to wielka iluzja zdjęć i autokreacja. Te same matki wstają rano z worami pod oczami większymi niż cycki, ojcowie pod markowym tiszertem chowają latami hodowaną oponkę, a dzieci siedzą wysmarowane po uszy resztką nieekologicznej kaszy ze śniadania. Nie, nie eko jaglanką, ale najzwyklejszą kaszą błyskawiczną. Bo jaglanka to tylko od święta i na insta zdjęciach. Tak właśnie wygląda prawdziwe życie.
Macierzyństwo nie jest usłane różamim i całe szczęście, że wszyscy wokół przestają tę wymiotogenną szopkę odstawiać. Bo są dni ciężkie i jest ich wiele. Przyznaję, że i ja mam takie dni, gdy czuję że jest mi ciężko i jestem okrutnie zmęczona. Mimo dobrych chęci i entuzjazmu, po prostu mam dosyć.
Gdy po całym dniu padam na kanapę z pilotem w ręce i zasypiam, zanim skończy się przerwa reklamowa.
Gdy po raz tysięczny tego dnia tłumaczę mojemu małemu uparciuchowi, że podeszwy w butach są fuj i nie można podejmować prób zjedzenia ich. Wszystko po to, by się nie rozchorował lub nie dostał sraczki. Bo przecież jak zdarzy się sraczka, to on będzie nieszczęśliwy, a i ja w gównie po łokcie również. Tak więc wewnątrz już się niemal gotuje, bo wiem, że za trzy minuty wrócimy do tej rozmowy, a ja niezmiennie ze stoickim spokojem będę tłumaczyć to samo od nowa. I od nowa. I od nowa. I od nowa.
Gdy na wszelkie możliwe sposoby próbuje nakłonić go do zjedzenia posiłku. W końcu odpuszczam i mam to gdzieś. Przecież jak zgłodnieje, to da znać. Ponoć w tej szerokości geograficznej dzieci z głodu nie umierają. Tak przynajmniej mówią, a ja dla zdrowia psychicznego im wierzę, bo już dawno stałabym się psychopatką biegająca po mieszkaniu z talerzem i błagającą dziecko żeby zjadło. Póki co nie przejawiam zachowań psychotycznych. Daj boże jak najdłużej.
Gdy ściąga z suszarki świeżo wypraną i jeszcze mokrą bielutką koszulę, a następnie zaczyna wycierać nią podłogę w przedpokoju i buty. A gdy już dostrzegę tę sytuację, jest już po koszuli. Ces’t la vie.
Gdy po raz kolejny szoruje ściany z odcisków podeszw, którymi moje dziecko stempluje wszystkie czyste powierzchnie tuż po powrocie ze spaceru. Przysięgam, że niedługo te magiczne wszystko ścierające gąbki wypełnią każdą cholerną szafkę w moim domu.
Gdy ostatkiem sił sprzątam wieczorem wszystkie porzucone w zabawie zabawki i siadam na wyplamionej kanapie odkrywając, że pomiędzy poduszkami moje dziecko postanowiło wychodować banana z resztek podwieczorku.
Tak, to są momenty, w których liczę w myślach do stu i modlę się, by wytrzymać kolejny dzień.
A potem przychodzi ta chwila.
Miko pojechał na noc do dziadków. Pojawia się nadzieja na odpoczynek, spokojne śniadanie, relaks, którego dawno nie zaznaliśmy. Wstaję rano i tęsknie spoglądam w kierunku drzwi jego pokoju. Ta nieznośna cisza aż dzwoni mi w uszach i z chwili na chwilę staje się coraz bardziej męcząca. Próbuję zagłuszyć ją aromatyczną kawą i artykułem w gazecie, ale nie mogę się na niczym skupić. Wyjmuję pranie z pralki i w spokoju wieszam, ale ten spokój jest niepokojący, bo nie muszę gonić mojego małego psotnika, by odebrać mu mokre skarpetki. Nie muszę wieszać tych samych rzeczy kilka razy, bo nikt ich nie ściąga z suszarki chichotając przy tym. Nie ma śmiechów, okrzyków radości i tupotu maleńkich stópek. Jest tylko niczym nie wypełniona pustka. Tęsknię, jak cholera tęsknię.
Na codzień nie jest łatwo. Nieustające zmęczenie, słabo przespane noce, masa obowiązków, ciągły chaos i brak przewidywalności potrafią naprawdę nieźle dać w kość. Ale na koniec dnia to nie jest ważne, bo w zamian za te trudy macierzyństwa dostaję coś naprawdę niezwykłego. Coś czego nie da się wycenić ani kupić. Ocean miłości, w którym nieustannie i bez końca pragnę się zatracać.
2 COMMENTS
vanillaframe
5 lat ago
Dziękuję za ten artykuł 🙂 ostatnio miałam myśli, że jestem jakąś niedorobioną matką.
Ku pokrzepieniu mojego serca. Bo chciałabym mojemu synkowi nieba przychylić, ale w końcu ma się tylko dwie ręcę i doba ma tylko 24h 😉
Nowa w wielkim mieście
7 lat ago
Moja też ciągle chce jeść te podeszwy!! Jak tylko mówię, że nie wolno, to specjalnie ładuje do buzi! Dzieci to urwisy, ale takie słodkie, że człowiek już sobie nie wyobraża życia bez nich! Czasem jest ciężko, to prawda, i ma się dość, ale warto przez to wszystko przechodzić 🙂