Nie od dziś wiecie, że wszelkiej maści infekcje wyjątkowo nas sobie upodobały. A jak wiadomo – jak jest infekcja to męka robioańska się dzieje, bo nuda i maruderstwo młodego człowieka potrafią dać nieźle w kość. Do tego rodzic nie dosypia, bo wstaje, czuwa, dogląda. Ehhh, serio wiem co mówię! Przeszliśmy sporo różnych epizodów chorobowych, jedne z udziałem szpitala, inne w zaciszu domowym. Ale tak na dobrą sprawę rok temu rozpoczęła się nasza walka z nawracającymi infekcjami płucno – oskrzelowymi. Często jednym z elementów było podawanie wziewnie sterydów, co niestety nie jest obojętne dla jamy ustnej dziecka, jeśli się odpowiednio nie postępuje, o czym pisałam TUTAJ. Ale to nie wszystko, bo głównym nazwijmy to trendem leczenia są niestety antybiotyki. Jeśli przepisywane z faktycznej potrzeby, to absolutnie nie dyskutuję! Niestety często dawane na zaś, na wszelki wypadek, bo przecież coś tam w tych płucach słychać. Serio, mieliśmy taką propozycję od lekarza w ciągu tego roku, że skoro to nie pierwsza tego typu infekcja, to damy antybiotyk na wszelki wypadek. Oczywiście zażądaliśmy badania CRP i finalnie nie zgodziliśmy się na leczenie tak na wszelki wypadek. No ale nie o tym być miało.
Tak czy inaczej, ostatni rok był wyjątkowy pod względem przyjętych antybiotyków – w sumie było ich trzy. Każda taka dawka chemii po prostu wyjałowiała organizm Mikosia i stawał się bardziej podatny na wszystko, zwłaszcza że do przedszkola przychodzą nie tylko zdrowe dzieci, a więc o kolejnego bakcyla już nie trudno 😉
Z każdą receptą na antybiotyk dostawaliśmy zalecenie przyjmowania szczepów bakterii, który miał uzupełniać florę w jelitach. Zwykle przez cały okres kuracji plus jeszcze tydzień lub dwa dłużej. Jak lekarze mówili, tak oczywiście robiliśmy, choć nigdy nie wgłębiałam się jakoś specjalnie w tematy obecności czy równowagi tych dobrych bakterii w jelitach. Stosowałam się po prostu do zaleceń lekarzy.
I tak mijały jedne choroby, przychodziły kolejne. Kończyliśmy zapalenie płuc, za tydzień od nowa gile po pas. My umęczeni i Mikoś też, no bo ile można. Nawet na wakacje pojechaliśmy w końcówce zapalenia płuc, z antybiotykiem w lodówce turystycznej. Półtora miesiąca i historia od nowa. Gorączka, kaszel, więc pediatra i od razu skierowanie do szpitala. RTG, badania krwi, antybiotyk. Już nawet zaczęliśmy się zastanawiać nad zabraniem go na stałe z przedszkola.
Dopiero przy okazji realizowania recepty na kolejny już antybiotyk trafiłam na farmaceutę, który wylał mi na głowę kubeł zimnej wody i uświadomił, że przyjmowanie szczepów bakterii wyłącznie w trakcie leczenia infekcji, to zdecydowanie za mało. Obudowanie flory bakteryjnej jelit może potrwać nawet pół roku (!!!). Innymi słowy – jeśli nie zadbamy o jelita dziecka (swoje też!) w trakcie i długo po antybiotyku, to możemy wyczekiwać kolejnej choroby odliczając dni, bo organizm nie jest gotów odeprzeć kolejnego ataku.
Oczywiście dieta dietą, jest wiele produktów, którymi możemy uzupełniać te florę i dbać też o nią na codzień (jogurty, kefiry, pieczywo na zakwasie czy kiszona kapusta), ale po takim leczeniu może to nie być wystarczające.
Tak czy inaczej wróciłam do domu i przekopałam pół internetu, żeby się doedukować w kwestii dobrych bakterii. Szybko się okazało, że farmaceuta oczywiście miał rację. W jelitach kolonizują również dobre bakterie, które mają olbrzymi wpływ na odporność, a ich obniżona ilość na skutek antybiotykoterapii prowadzi właśnie do osłabienia organizmu. Te bakterie to Bifidobacterium oraz Lactobacillus i to one powinny znajdować się w składzie suplementowanych preparatów wspomagających odporność.
Co więcej – właśnie po tej rozmowie powiązałam ze sobą pewne rzeczy – przez pierwsze kilkanaście miesięcy swojego życia Mikoś nie chorował, no cienia kataru nie było. Ja chorowałam kilka razy w tym czasie, cuda się działy, maseczki na twarz, a on miał jakąś niewytłumaczalną odporność. Nie łapał nic a nic, mimo że zabierałam go wszędzie, nawet w zimie, kiedy wysp chorych jest większy niż grzybów po deszczu jesienią. Nie potrafiłam tego w żaden sposób wytłumaczyć. Przez cały ten czas (od urodzenia!) dostawał kropelki ze szczepami bakterii, które miały wspomagać pracę jelit, bo ktoś ze znajomych nam polecił, że ponoć dzięki temu jelita dziecka będą lepiej funkcjonować. I działało to rewelacyjnie, ale jak się okazało nie tylko na to, na co świadomie chcieliśmy. Teraz wiem dlaczego.
Ta rozmowa z farmaceutą, jak również kolejna z naszym pediatrą, który potwierdził istotę podawania szczepów przy wspomaganiu utrzymywania prawidłowego funkcjonowania układu odporności, stały się dla mnie takim trigerem do zmian. Na powrót wprowadziliśmy suplementację szczepów bakterii. Oczywiście takich preparatów jest na rynku multum i pojawił się problem co wybrać. Oprócz składu istotnym był dla mnie fakt, aby ich forma była na tyle ciekawa dla dziecka, żeby chciało je przyjmować. Postanowiliśmy wypróbować Acidolac Junior. Nie dość, że w kształcie uroczych misiów, które podobają się maluchom, to jeszcze mogliśmy wybierać spośród różnych smaków i wcelować w Mikosia preferencje. Do wyboru są trzy smaki misiotabletek – truskawkowe, pomarańczowe i biała czekolada. Wszystkie warianty zawierają te same, najważniejsze szczepy Bifidobacterium, Lactobacillus oraz witaminę B6, która wpływa na poprawę funkcjonowania układu odpornościowego.
Oczywiście suplementacja to nie wszystko, ale podając właśnie takie preparaty jak Acidolac Junior wspomagamy układ odpornościowy (bo produkt zawiera witaminę B6) oraz uzupełniamy florę bakteryjną po antybiotykoterapii, co jest niezwykle ważne, zwłaszcza w okresach zwiększonej zachorowalności.
*Wpis powstał we współpracy z marką Acidolac.
Zostaw komentarz!